czwartek, 29 maja 2014

Tylko nie szpital

Jeszcze wczoraj byłam przekonana, że czeka nas bolesna, nieprzyjemna i wyczerpująca "próba szpitalna". Z Małą! Ale od początku.

Pojawił się nam jakiś rotawirus w domu. Najpierw Juniora dopadł tak, że biedny nie mógł pójść do przedszkola, ale po jednym dniu minęło. Potem przyplątał się do mnie i Małej. W moim przypadku obyło się bez "efektów ubocznych", ale wczoraj byłam tak słaba, że bałam się trzymać dziecko na rękach i większość dnia spędziłam w łóżku. Małą zajmowała się moja teściowa, którą poprosiłam o przyjście do nas, bo sama cały dzień z niemowlęciem nie dałabym rady. I kiedy ja powoli zaczęłam stawać na nogi to Mała się pochorowała na całego. Po każdym posiłku - wymiotuje. Raz, drugi, trzeci. Nie pomaga podawanie malutkich porcji, wody, probiotyku. Wszystko wraca w ekspresowym tempie. Wczesnym popołudniem byłam już nieźle wystraszona i prosiłam męża, by wracał z pracy. Sama bałam się jechać z Małą do lekarza, ciągle jeszcze byłam słaba.

Od pediatry dostaliśmy kierowanie do szpitala. Bo kroplówka może być potrzebna, bo badania moczu może trzeba zrobić, bo tak na wszelki wypadek. Na hasło "szpital" oblewa mnie zimny pot. Szczególnie, kiedy myślę o naszym opolskim szpitalu, w którym miałam już nieprzyjemność być z Juniorem. Miał on wtedy 10 miesięcy i dostał zapalenia płuc. Nocna wyprawa na izbę przyjęć, szybka diagnoza, wędrówka na oddział, noc spędzona pod kroplówką i inhalatorem, ja na krześle przy łóżku Juniora. Potem było jeszcze gorzej. Wielki, nieutulony płacz, bo pielęgniarki nie mogły znaleźć żyły pod wenflon. Stałam pod drzwiami dyżurki i płakałam razem z synem. Nie wchodziłam do środka, bo chyba bym wyrwała im dziecko i uciekła stamtąd. Potem szpitalny rotawirus i okna pozamykane na stałe na oddziale dla dzieci z chorobami dróg oddechowych (!!!). Mimo, że lekarze serdeczni, pomocni, obiecałam sobie, że nigdy więcej szpitala.

I nagle znowu muszę tam jechać. To jadę. Mąż zostaje z Juniorem a ja zbierając w sobie wszystkie siły (jak trzeba, to matka ma ich całą kupę) pakuję torbę, ubieram Małą i schodzimy do auta. Na miejscu jedyne 2 godziny oczekiwania na konsutlacje z pediatrą. Przed nami spora kolejka innych pacjentów, także czekamy grzecznie. Małej podawałam już tylko wodę, po 2-3 łyki i wreszcie przestała zwracać. Po badaniu decyzja lekarza, że nie musimy zostawać, że dziecko nie jest odwodnione i możemy jechać do domu. Z uwagą, że jak gorączka się pojawi albo wymioty - wracamy do nich natychmiast.

Nie pojawiły się. Całą noc trzymałam Małą na rękach albo spała tuż obok, opierając się na moim przedramieniu. Żebym tylko czuła każdy jej ruch, miała kontakt z jej skórą i słyszała oddech. Dziś jest lepiej, chociaż obawy mam nadal. Bo Mała pije mleka tyle co ptaszek. Woli pić wodę. Po mleku boli ją brzuszek - spina się, nóżkami kopie. Nie jest odwodniona, chociaż szału nie ma. Jeżeli do rana nie minie pędzimy do lekarza. Boję się po prostu.

1 komentarz:

  1. Jakaś plaga tych rotawirusów ostatnio.. Zdrówka dla Małej i oby szpital nie był potrzebny!

    OdpowiedzUsuń